13:46

Witamy we Wrocławiu - 14 października 2016r.

Witamy we Wrocławiu - 14 października 2016r.
Dziś zapis z wyjazdu zeszłotygodniowego. Znowu znamienna data - 14 października. No dobrze... to dzień moich urodzin. Mam wtedy wolne w pracy i można gdzieś wyjechać. Do niedawna nie lubiłam tego dnia, wręcz starałam się robić wszystko, aby był zwykłym dniem. Ale od trzech lat ponownie polubiłam. Czuję się w nim podobnie, jakbym miała 17/18 lat.
W zeszłym roku pojechaliśmy do Krakowa. I to tylko na popołudnie, wiec nie mogliśmy poszlajać się po królewskim mieście. W tym roku postawiłam na Wrocław. Byłam tam prawie dwa lata temu, po świętach Bożego Narodzenia i jakoś tez nie za bardzo wspominam.
Jedno, co mogło nam popsuć wyjazd to pogoda. Jakoś w tym roku jesień nas nie rozpieszcza. Jeszcze początek października był piękny, ciepły i słoneczny. A później pogoda zmieniła się diametralnie. Jest zimno, trzeba chodzić w kurtkach i koniecznie nie zapominać o parasolu. Ale miałam nadzieje, że 14 października pogoda będzie jak na zamówienie. I nie myliłam się. Od rana świeciło piękne słonce, jesień witała żółcieniami i czerwienią. Tylko wiał zimny wiatr i przezornie zabraliśmy ciepłe kurtki i czapki. Czapki...kto by pomyślał, ze w połowie października już założymy czapki.
Ruszyliśmy z Katowic Damianowym Kangurem (bo bardziej oszczędny, moja Kijanka chodzi na benzynie, wiec droga kosztowałaby swoje) autostradą A4. Bramki w Gliwicach i później kawa w MC Donaldzie na pierwszym parkingu z bramkami. Aby nie tracić czasu, bierzemy ja na wynos i pijemy w trakcie jazdy. Do tego dochodzą bułki, które przezornie zrobiłam na drogę. Okazuje się, że całkiem słusznie.
Nie dojeżdżamy do bramek wrocławskich, tylko zjeżdżamy wcześniej z autostrady na drogę 395. Jedziemy przez Żreniki Wrocławskie, a później już w samym mieście przez dzielnicę Krzyki (to ta słynna dzielnica zatopiona podczas powodzi Tysiąclecia  w 1997r. Później kierujemy się na centrum (tzn ja jadę, a Damian mną kieruje...hmmm... no dobrze, niech takie zostanie określenie). Szukamy parkingu, żeby postawic Kangura i spokojnie isć na miasto. Parkujemy na Szewskiej. Cena za godzinę parkowania - 6 złotych. No cóż....nie jesteśmy tu codziennie, wiec niech będzie. Na szczęście nasz parking jest blisko Rynku, wiec to jest plusem.
Oczywiście - przede wszystkim szukamy wrocławskich krasnoludków. A naszym celem jest pochodzenie po Starym Mieście, przejście na wyspy, zobaczenie mostów. Jednym słowem - spacerujemy, oglądamy, podziwiamy.
Przy wejściu na Rynek od razu natykamy się na pierwszych krasnoludków. Biedaczyska...toczą kamienną kulę (stąd nazwa - Syzyfki).
 Krasnoludki- Syzyfki
Tylko gdy przyglądamy się im z bliska nie jesteśmy pewni, czy chłopaki się dogadali. Jeden wyraźnie ja wstrzymuje.... Oj panowie, najpierw trzeba było ustalić zasady pracy.
pomagam krasnoludkom toczyć kamień 
 Pierwsze wrażenie miasta? Jest...piękne. Po Gdańsku to drugie miasto, które nas urzekło. Od razu nasuwa się pytanie: dlaczego jest takie inne? Potem próbujemy sobie na nie odpowiedzieć: inna mentalność ludzi, globalne gospodarowanie, planowanie. A może też i to, że cześć mieszkańców Wrocławia to dawni lwowiacy. Ludzie wykształceni, którzy inaczej patrzyli na zagospodarowanie swojego miasta. Z całym szacunkiem do śląskich miast... ale do nas przyjeżdżali ludzie, aby...zarobić pieniądze na kopalni.
Obchodzimy Rynek, bierzemy z Informacji mapę i ustalamy trasę marszu.

 
 Damian na Rynku. Wysyła zdjęcia do rodziców

14:00

Jazda od strzała do domu

Jazda od strzała do domu
Niedziela. Ostatni dzień nad morzem i zarazem nasz dzień powrotu do domu. Spokojnie pakujemy rzeczy, przenosimy je do innego pokoju, bo nasz bedzie przygotowywany na przyjazd kolejnych gości. My tymczasem idziemy ostatnio raz nad morze. Świeci słonce, ale jest zimno i wieje wiatr. JA nie decyduję sie na kąpiel - musiałabym się przebierać a z tym za dużo roboty. Natomiast Damian i owszem. Nawet nurkuje w falach. Odważny!


 Damian jako mors
Ale czas zaczyna naglić. Jeśli chcemy dojechać do domu, musimy się zbierać. Ostatnie spojrzenie na morze, spacer lasem. Żegnamy się z Bogdanem i Magdą - naszymi gospodarzami. Przymocowanie bagażów, sprawdzenie, czy są dobrze przytroczone, spryskanie łańcucha, odpalenie Suzi, jej charakterystyczny pomruk i... jedziemy.
Najpierw droga 502 na Nowy Dwór, później 7 do autostrady A 1. Korek na bramkach, ale tu już grzecznie czekamy w kolejce, pobieramy bilet i lecimy. Zatrzymujemy się tylko dla uzupełnienia płynów energetycznych dla Suzi i siebie i dla rozprostowania kości.
Suzi z pozycji plecaczka, który zaliczył zgon
Do domu przyjeżdżamy ok 19.30, droga zajeła nam ok 8 godzin, przy średniej prędkości 180km na godzinę.
NAsz trip trwał 10 dni. Przejechaliśmy ok 1650 km na ścigu. Trasa: Katowice - Białystok - Ruciane/Nida - Stegna - Katowice. Spalone ok.100 litrów paliwa, zjedzone milion przysmaków, zrobione dwa miliony zdjęć. Czy warto było - TAK!

12:01

Na Jarmarku Dominikańskim

Na Jarmarku Dominikańskim
06 sierpnia 2016r. , sobota
Nareszcie. Jedziemy do Gdańska. Mojego ukochanego Gdańska. Ruszamy po śniadaniu, nie przejmuję się tym, że może będzie deszcz, może będzie burza. NIE! Burzy, deszczu nie będzie. Koniec. Oczywiście - znowu na plecach mam plecak z rzeczami do przebrania. Moze Damian jeszcze dałby radę w swoim kombiku. Ja w tekstylu już nie.
- Konieczny jest zakup skórzanego kombika dla mnie.-
Ruszmy drogę na Jantar a później na prom drogą 501 do Świbna. Dojeżdżamy i już widzimy, ze nie będzie łatwo.Kolejka samochodów do promu, w niej stoją dwa moto. Turystyk i chopper. Hmmmm . Mijamy ich i ustawiamy się na początku. Czekamy na oburzenie innych kierowców, ale jakoś do niego nie dochodzi
Suzi czeka na prom
 przeprawa przez Wisłę
Panowie w puszkach mile do nas nastawieni. Podziw w głosie i zdania:
- Państwo jedziecie aż z Katowic?
- Jak się pani siedzi na tak wąskim siedzeniu?
- A pan się nie boi że zgubi żonę po drodze?
- Spróbowałbym – diaboliczny uśmiech Damiana wyjaśnia wszystko.
P
rzypływa prom, panowie obsługujący go od razu pokazują, gdzie mamy postawić naszą dziewczynkę. Inne samochody wjeżdżają i odbijamy od brzegu. Obsługa promu pobiera opłaty (10 złotych od pojazdu). 
Na drugim brzegu od razu ruszamy i zostawiamy daleko za sobą samochody. Coraz bliżej Gdańsk, już widzę wieże kościoła Mariackiego. Moje szczęście nie ma granic. Damian zatrzymuje się i sprawdza trasę. No co tu jest do sprawdzenia?! Azymut na wieże i jedziemy, a  potem jakoś będzie. Teraz trzeba znaleźć parking. Wcześniej zaplanowany, wyszukany na mapie ( przy ulicy Rzeźnickiej), okazuje sie być niedostępny. Pan o wątpliwym stanie trzeźwości tłumaczy nam, ze niestety, miejsca na parkingu nie ma ( a sam parking wielkości pół boiska do piłki nożnej zajęty przez kilka samochodów na niemieckich blachach)
- Tiaaa.... gdybyśmy płacili w euro i przyjechali wypasiona bryką, to miejsce by sie znalazło - zamruczałam, ale tak głośno, żeby pan słyszał. Chciałam jeszcze cos dodać o trzeźwości w miejscu pracy, ale machnęłam ręką - pies go drapał.

Znajdujemy parking obok Novotelu (przy drodze 501) zostawiamy tam Suzi i kombiki a sami w cywilnych ciuchach wyruszamy na podbój Gdańska. Trwa Jarmark Dominikański, podwójna ilość turystów, stragany z różnościami: rękodziełem wszelkiego gatunku, złotem Bałtyku, góralskimi ciupagami i innymi rzeczami. A wszystko po to aby wydobyć pieniądze od przyjezdnych.
My od razu fundujemy sobie po pajdzie chleba ze smalcem (tłustym - jak kto woli). To takie must have na każdym jarmarku. Szczęśliwy idziemy na Długi Targ. Teraz jest moje 5 minut. Opowiadam wszystko co wiem o Gdańsku, jego kamieniczkach, historii i ciekawostkach. Chcę się nimi podzielić z Damianem i zaszczepić w nim bezgraniczną miłość do ukochanego miasta. Oczywiście - zdjęcia pod Neptunem/Posejdonem.

 

             Długi Targ i obowiązkowe zdjecia przy fontannie z Posejdonem 
herb Gdańska, lwy patrzą w stronę Złotej Bramy
Przeciskamy się wśród tłumu. Z Damianem nie można chodzić miedzy straganami, gdy tylko zatrzymuję sie gdzieś zaciekawiona patrzy na mnie wymownie i idzie dalej (w ten sposób nie wydałam pieniędzy na kolejne kolczyki z bursztynem)

 Mariacki...i ulica Mariacka
Wchodzimy do kościoła Mariackiego (wstęp 8 złotych), pokazuję Damianowi „Sąd ostateczny” Memlinga. Opowiadam o nim. Później kręcimy się po starówce, szukamy miejsca, gdzie można by cos zjeść i napić się kawy, ale z tym jest problem. Wybieramy ostatecznie jedzenie „stoiskowe”. Tanio nie jest, ale ostatecznie to przecież Gdańsk, czas Jarmarku. 

 Mariacka zatłoczona i piękne kamieniczki w Gdańsku



 Ja na schodkach do jednej z kamienic na Mariackiej i Damian... gdzies w Gdańsku
 Nad Motławą
Ja stale napawam się Gdańskiem, bo nie wiem, kiedy znowu tu bedę. Wracamy na parking, ubieramy się i wracamy do Stegny. Jutro już powrót, nasz wakacyjny trip dobiega końca.

20:18

Spacer brzegiem morza

Spacer brzegiem morza
 Poranek wita nas w miarę pogodą - przynajmniej nie pada. Ale nasz mądrafon zapowiada na dzisiejszy dzień deszcz. Nie ma więc sensu wybierania się do Gdańska. Zostajemy na miejscu. W końcu - jesteśmy nad morzem, pogoda lekko sztormowa to najlepszy moment na wdychanie jodu. Ale też trasa przed nami dość znaczna - idziemy do Jantaru, tam obowiązkowo ryba i powrót do Stegny. No jakby nie liczyć - ok 7 km w jedną stronę lekko licząc. Ale co tam - mamy czas, spokojnie możemy iść. Na miejscu odpoczniemy i ruszamy w powrotną drogę.
Pogoda nas nie rozpieszczała. Nie było zimno, ale tez nie było słońca. Jednak nasze kurtki przeciwwiatrowe spokojnie zabezpieczały przed zimnem. Takich jak my było więcej, co chwile mijaliśmy spacerowiczów. Różnie ubranych. Niektórych zakutanych po nos, niektórych ubranych podobnie jak my. I dzieci...te maja niespożytą energię.

 
 Morze. Zawsze piękne. O każdej porze roku i w każdej pogodzie
 Spacer. obowiązkowo trampki trzymane za sznurowadła

 Szukam czegoś. A poniżej odpoczywam
Jantar z wioski rybackiej stał się trochę większą wioską wakacyjną. Jak zawsze wszędzie kolorowo i głośno. Nie ma już kutrów rybackich, tzn są ale w ilościach szczątkowych. Chyba jako atrakcja dla turystów. Zarabia się na wszystkim - przysłowiowe szwarc mydło i powidło. Nim zamówiliśmy naszą rybę obeszłam wszystkie punkty gastronomiczne aby sprawdzić co oferują. W końcu wybór padł na jeden z nich. Nie mogliśmy tez oprzeć się obserwacji turystów. Czy muszę dodawać, jak komentowaliśmy? Złośliwi jesteśmy. Wiem.
Droga powrotna już wolniej. Zmęczenie daje znać o sobie a musimy dojść do Stegny, bo trzeba zrobić zakupy na kolację. Dlatego też fundujemy sobie przejazd z plaży do miasteczka meleksem, których pełno przy plaży i oferują usługi (nie pamietam w jakiej cenie coś ok 5 złotych, może więcej).
Szybko robimy zakupy w Biedronce, która przypomina supermarket w szczytowym momencie. wszystkie kasy otwarte i przy kazdej kolejka. A ludzie robią zakupy jakby co najmniej miała wybuchnąć wojna.
Wychodzimy. Idziemy do naszej kwatery. Kolacja, a później siedzimy na dworze. Dołącza do nas gospodarz Bogdan, a później sąsiedzi z naprzeciwka. Pogadujemy jakbyśmy znali się od lat. Ale trzeba iść spać. Jutro wyjazd do Gdańska. Mojego ukochanego Gdańska.

19:33

Wakacyjnie. Z Mazur nad morze wykonamy skok

Wakacyjnie. Z Mazur nad morze wykonamy skok
Trzeci, ostatni dzień na Mazurach. Budzimy się rano i powoli, systematycznie zaczynamy zbierać rzeczy. To moja działka i Damian nie przeszkadza mi w pakowaniu. Wiem, gdzie i co poupychać, aby rzeczy zajęły jak najmniej miejsca. Po śniadaniu ja pakuje sakwy a Damian jedzie zatankować Suzi. Trasa już opracowana: jedziemy na Uktę, Mrągowo a później na Olsztyn. Jak zwykle - goni nas deszcz. Ale Suzi dzielnie sobie poczynia na drodze.
Co prawda przy wjeździe do Olsztyna dopada nas lekki deszcz, ale gdzie mu do tego który nas prowadził do Białegostoku. Dość, że pojawia się słonce i jedziemy już w ładnej pogodzie. Jedziemy.... tiaaaa.... Chcemy zatrzymać się gdzieś na kawę i na rozprostowanie kości. Ale ta część Warmii jakoś nie jest dla nas przyjazna. Mijane miasteczka jakoś nie oferują kawiarni, cukierni albo innego miejsca gdzie można by usiąść i spokojnie uzupełnić poziom kofeiny.
  postój w Łukcie
No cóż, trudno. Jedziemy dalej. Pogoda jest ładna, gdzieś w końcu znajdziemy coś godnego uwagi. Tylko że droga która jedziemy staje się coraz bardziej droga mniejszej kategorii. W pewnym momencie mam wrażenie, ze jedziemy już kategorią 28, utkniemy gdzieś i nie odnajdziemy powrotnej drogi do cywilizacji. Mijamy wsie, osady, w których mieszkańcy maja jedne wspólne kosze na śmieci. Szosa miejscami to tarka, po której trzeba jechać baaardzo wolno. Tracę nadzieje, ze dojedziemy do Elbląga, który jest pośrednim celem naszej podroży. Zgubiliśmy się, jak nic. I zostaniemy już na zawsze. Ale wreszcie dojeżdżamy do cywilizacji. Pasłęk, a później już droga S7 na Elblag. Stacja BP. Tu zatrzymujemy się, uzupełniamy poziom paliwa i wreszcie raczymy się duuuuużą kawą i zapiekankami. Pycha. W międzyczasie rozmawiamy z motocyklistą, który razem ze swoim plecakiem jedzie w stronę Gdańska a później dalej. My na szczęście tylko do Stegny. Pogoda jest piękna - błękitne niebo, ciepło, zatem jest szansa, że jeszcze będziemy mogli iść na plaże. Na drodze s7 tradycyjnie w wakacje - remont, przebudowa itp. Jakby to był jedyny czas dla budowania drogi. Znowu doceniamy urok jazdy na moto - przepychamy się obok wypasionych bryk z klimatyzacjami, fotelami w skórach i innymi bajerami. My w kombikach, na średnio wygodnym siedzeniu, z kuframi, pochyleni. Ale w tym wypadku to my wygrywamy. Mijamy sznur samochodów i wreszcie kierujemy się na Nowy Dwór Gdański a z niego na Stegnę.
Dojeżdżamy do Stegny. Miejscowość jak najbardziej letniskowa, wczasowa. Masa turystów i jeszcze więcej turystów. Szukamy naszego miejsca zakwaterowania. Na szczęście kwatera znajduje się na obrzeżach Stegny, tuż na jej początku, jeśli jedzie się od strony Jantaru. Czekaja na nas rodzice Pani Magdy, pokazują pokój, kuchnię. Jest wspaniały - duży, przestronny. Lepszego nie mogliśmy znaleźć.
Ale Damian już mnie pogania
- Przebieraj się, idziemy na plażę. Musimy tam już być. - pogania mnie
Zrzucamy kombinezony, przebieramy sie z cywilne ubranie, pamiętamy o kostiumie (ja) i spodenkach (Damian). Do plecaka pakujemy ręczniki i już idziemy przez las w stronę plaży. I wreszcie...widok dla którego jedzie się przez cała Polskę

No to jesteśmy nad morzem. Nasz ostatni etap tripu osiągnięty.

23:23

Wrócmy na jeziora....

Wrócmy na jeziora....

03 sierpnia 2016r.

Muszę spieszyć się z wpisami, bo kroi nam się kolejny wypraw. A tu wakacje jeszcze nieopisane. Dlatego piszę o kolejnym dniu. To był dzień rejsowy. Ale tym razem całodzienny.
Jak wcześniej wspominałam, gdy przyjechaliśmy do Rucianego, zasięgnęliśmy informacji o rejsach statkami i zdecydowaliśmy się na rejs do Mikołajek. Tam postój ok 30-40 minut i powrót do Rucianego. Ponieważ dzień wcześniej jeździliśmy na rowerach po okolicy stwierdziliśmy, ze nie ma sensu jechać na moto do przystani i tam się przebierać, tylko pójdziemy pieszo. spacer dobrze nam zrobi a i odległość nie tak znaczna. Śniadanie zjedliśmy bez pośpiechu, spakowaliśmy kurtki przeciwdeszczowe, sprawdziliśmy stan baterii w Nikkonie i telefonach i...w drogę. Spokojnym krokiem doszliśmy do przystani, przy kei cumował statek, ale do odpłynięcia naszego mieliśmy ok. godzin. Nie zraziło to nas - kupimy bilety i pokręcimy sie po okolicy.

- Nie chcecie Państwo popłynąć w dodatkowy rejs? - zapytała miła Pani w kasie?
- Płyniemy do Mikołajek, to chyba za godzinę? - odpowiedziałam ostrożnie
- Tak, ale teraz możecie Państwo popłynąć na Jezioro Nidzkie - Pani w kasie nie była zrażona naszą rezerwą - Nikt nie wejdzie już na pokład, wiec możecie płynąć w ramach dodatkowego rejsu. Ten statek później płynie do mikołajek, zatem nie musicie schodzić z pokładu
Hmmm...coś za dobrze okładają nam się te wakacje. Spotykamy ludzi o pozytywnej energii, pomagających nam bezinteresownie. Ale może właśnie tacy są tutaj ludzie?

Weszliśmy na pokład. Usiedli na górnym pokładzie, aby nic nie uronić z widoków jakie będziemy mogli podziwiać ze statku.. Aby wpłynąć na Nidzkie trzeba było przejść pod mostem drogowym i kolejowym
 
                                                      Mosty pod którymi przechodzimy
                                                          Jezioro Nidzkie, domy nad brzegiem

21:49

Podróż za jeden uśmiech... no może za kilka.

Podróż za jeden uśmiech... no może za kilka.

02 sierpnia 2016r.

Wstajemy wcześniej, żeby pożegnać się z naszymi Dobroczyńcami - Panią Jolą i Mateuszem. Niestety - Pan Wiesio wychodzi wcześniej do pracy i nie możemy podziękować za możliwość poznania i ugoszczenia nas. Ja siedzę jeszcze z Panią Jolą, rozmawiamy.
- Jolu, bardzo dziękujemy za gościnę - powtarzam któryś raz z kolei - A klapeczki, które mi dałaś, są rewela. Gdy wrócę do domu, muszę sobie takie kupić
- A po co będziesz kupowała, bierz. Są Twoje - głos pani Joli jest pełen uśmiechu.

Nie wiem, jak odwdzięczymy i kiedy się odwdzięczymy naszym Dobroczyńcom za gościnę

Damian z Mateuszem ustalają jeszcze szczegóły trasy na Ruciane, pakujemy nasze kufry i po kilkakrotnych pożegnaniach ruszamy. Najpierw drogą S8  a później zjeżdżamy z niej na 64 w kierunku Łomży. Ja jak zwykle podziwiam krajobraz, czytam drogowskazy. Nazwy na nich są znane z historii: Wizna, Jedwabne... Coś o czym czytamy w podręczniku tu jest na wyciągniecie reki, na skręt kierownicy. Zatrzymujemy się w Łomży - czas na kawę i drugie śniadanie. Wjeżdżamy na Rynek. Trochę błądzimy, ale jedna z mieszkanek od razu proponuje pomoc - widzi obcą rejestracje, wiec zrozumiałe, ze możemy się pogubić. I to mi się właśnie podoba w mieszkańcach Podlasia, Kurpii.
 
 
Zatrzymujemy się przy lodziarni "U lodziarzy" i kupujemy lodu...Giganty a nie lody. Opacznie zamówiłam dwie gałki. Zjadłam je, ale czułam się jakbym miała lodowisko w brzuchu. Nawet Damian ma problem zjeść swoją porcję, a na słodkie to on jest żyrty chłopak. Chwilę odpoczywamy i ruszamy dalej na Pisz. Krajobraz się zmienia. Więcej lasów a w nich konwalie. Nie ejst to dziwne dla mnie, bo uczyłam się kiedyś na biologii ze istnieje coś takiego jak konwalia majowa, rosnąca w lesie i pod ścisła ochroną. Ale teraz widziałam ją pierwszy raz i to w takiej ilości.
Wjeżdżamy do Rucianego, wita nas port. Zatrzymujemy się i pytamy o rejsy. Okazuje się że w zależności od przewoźnika, cena kształtują się różnie. My decydujemy się na rejs o 10.30 do Mikołajek i później powrót do Rucianego. Bilet miał kosztować 50 złotych i stwierdziliśmy, ze jest to cena warta rejsu.
Uzgodniłam z paniami w kasie, ze w razie, gdybyśmy przyjechali na moto to możemy sie u nich przebrac i zostawić kombinezony i kaski. Oczywiście - tradycyjne teksty: jak sobie radzę jako pasażerka, czy nie jest nam ciepło w kombikach, jak mija podróż i takie...Pożegnałam panie i ruszyliśmy do naszej kwatery do pani Danusi. Kolejna dobra osoba, jaką napotkaliśmy w trakcie naszego wyjazdu.
Zostawiliśmy rzeczy w pokoju, dopełnili formalności i ruszyli po Rucianem. Sama miejscowość jest mała, wiec nie mieliśmy zbyt długo gdzie jeździć. Ale po drodze zauważyłam drogowskaz do leśniczówki Pranie. Krótka rozmowa, sprawdzenie mapy i jedziemy. Droga, jak zwykle - marzenie. Szczególnie dla Damiana, który uwielbia układać się na zakrętach. Może nie tak, jakby chciał i jakby to robił gdyby jechał sam, ale jednak..
Zatrzymujemy się na leśnym parkingu - trzeba uważać na kierunkowskazy i oznaczenia, bo do parkingu trzeba podjechać leśna drogą. Zostawiamy Suzi i idziemy te kilkadziesiąt metrów do leśniczówki. Wzdłuż lesniej drogi sa postawione tablice ze zdjeciami, tekstami nt Mazur, leśniczówki, sportu kajakowego, który był tak popularny przed wojną i tuż po wojnie (i komu to przeszkadzało?). Ja dodatkowo opowiadam Damianaowi o samym Głaczyńskim - poeta trochę inny niż wszyscy, ze specyficznym sposobem pisania, poczuciem humoru, wielkiej wrażliwości a tym samym - alkoholizmowi, który stanowił dla niego ucieczkę od problemów świata. I gdy widzimy zarys budynku leśniczówki już wiemy, na czym polegał urok tego miejsca
- Nie dziwię sie Gałczyńskiemu, to magiczne miejsce- stwierdza Damian - Zamieszkajmy tu.
Jest...magicznie. To chyba najlepsze określenie. Brak słów na opisanie tego miejsca. Dlatego zapraszamy do oglądania zdjęć.
 Leśniczówka obrośnięta dzikim winem i sam Mistrz siedzący przed nią.
 A tu..podarunek Mistrza dla Mistrza. I Gałczynski i Rózewicz to moi ulubieni poeci

 I znowu leśniczówka... jest tak piękna, ze obfotagrofowaliśmy ją ze wszech stron
 Lesniczówka zbudowana jest na skarpie, z której schodzi sie schodkami do jeziora. Bajkowo

Motocyklista i jego plecak...czyli Damian i ja na schodach do pomostu na Jezioro Nidzkie
 Żaglówki na jeziorze, spokojne, pełne elegancji
 Ulubione ptactwo wodne Damiana, uwielbiał patrzec, gdy kaczki ladowały na wodzie
 A tu niebo przegląda sie w wodzie
 Panorama Jeziora Nidzkiego
Znowu niebo przegląda się w jeziorze
 A tu prawie jak selfi. To nasze pierwsze wspólne zdjęcie.

 Tu nawet jest pomnik Zielonej Gęsi - symbolu/nazwy teatrzyku wymyślonego przez Mistrza. Pełnego ironii i pur nonsensu
 Mistrz Gałczyński - zamyślony. Czy tego spodziewał sie na swoich ukochanych Mazurach?
Gdyby to było możliwe - spędzilibyśmy tam cały dzień, ale byliśmy głodni i ruszyliśmy w dalszą drogę. I właśnie tutaj można było poznać znaczenie słów - koniec świata. Dojechaliśmy do miejscowości Karwica i nagle..droga sie skończyła. Zawróciliśmy i zatrzymali w restauracji Wenus (ktoś kto wymyśla nazwy restauracji powinien mieć dożywotnia karę - Wenus na Mazurach, jakby nie można było tego nazwać..bo ja wiem...U Krysi ). Z jadłospisu wybraliśmy: placki po mazursku (placek ziemniaczany z farszem warzywnomiesnym i zapiekane z serem) a ja dzyndzałki z hreczką i skrzeczkami (długo uczyłam się tej nazwy - a były to pierogi z farszem z kaszy gryczanej, mięsa i jajka polane swarkami - pycha). Do picia zamówiliśmy podpiwek i lemoniadę. Jak tak dalej będzie to nie zmieszczę się w kombik.
Po powrocie na kwaterę zabraliśmy rowery i zrobili rekonesans po okolicy. Przy okazji kupiliśmy cos do jedzenia na kolacje i śniadanie. Postanowiliśmy, ze jutro do portu pójdziemy jednak pieszo - nie jest daleko a spacer dobrze nam zrobi. Zasnęliśmy dość szybko...tzn Damian zasnął, bo ja usiłowałam jeszcze obejrzeć film, ale oczy zamykały się same z siebie. nie było sensu walczyć ze snem. Poddałam się.
Pierwszy dzień na Mazurach minął nam bardzo przyjemnie. Jutro czekał nas rejs po jeziorach a szczególnie po jednym - Śniardwach.
Copyright © 2016 W drodze , Blogger