21:56

Listopadowe wędrówki

Listopadowe wędrówki
Jako że sezon na moto się definitywnie skończył. Jesień powoli odchodzi, trzeba by ruszyć z domu. Koniecznie w góry, bo tryb wędrówki uruchomił mi się w systemie NOW. Ma być wersja lekka, aby rozruszać kości i nie za bardzo się przemęczać. Wybór padł na Skrzyczne ze Szczyrku, niebieskim szlakiem, a później na Małe Skrzyczne i dalej.
Damian trochę pomarudzał, ze praca, że zaległości. Ale ostatecznie dał sie przekonać. Wyjęliśmy dawno nieużywane turystyczne ubrania. I możne warto dla przypomnienia:
podstawą dla nas jest bielizna termoaktywna (z Brubecki - ale nie mam zlecenia na reklamę tej firmy). Bez tego się nie ruszamy. Ponieważ było w miarę ciepło na to nałożyliśmy polary a później już w samym Szczyrku kurtki (wiał wiatr). JA mam kurtkę z 4f przeciwdeszczową z możliwością wpięcia softshella (był razem z nią). Z wysoką membraną. Zmuszona byłam kupić nową, gdy zgubiłam 14 kg samej siebie (trzy lata temu). Do tego spodnie z Hi Techa o membranie 15000 no i buty. Nie mam wypasionych, mam wygodne, nieprzemakalne.
Damian zakłada kurtkę Gora - tex z Berghausa. Dziś miał spodnie moro (te typowe w góry były za ciepłe) i buty do wędrówki. Obowiązkowo czapki. Zawsze możną zdjąć, a jednak przewiana głowa to murowany początek choroby. Każdy z nas ma plecak - ja mniejszy z kanapkami i słodkim (czekolada z chilli), Damian większy ze sprzętem medialnym. I ewentualnymi dodatkami ubraniowymi.
Ruszamy z Katowic ok 11.00. Droga na Bielsko, później zjazd na Szczyrk. Na trasie jeszcze kawa i słodkie. Szczyrk - charakterystyczne miasto otoczone górami z drogą przejazdową wzdłuż której na chodnikach parkują samochody. I dwa rodzaje przyjezdnych: tych lanszących się, spacerujących tylko i kupujących najlepszy badziew pod słońcem, oraz tych, którzy chcą iść w góry.

panorama Szczyrku i Bielska z pośredniej stacji kolejki
Z racji tego, ze wchodziliśmy już na Skrzyczne zielonym szlakiem (zapis można znaleźć na blogu), decydujemy się podjechać wyciągiem do stacji przesiadkowej. Koszt biletu - 10 złotych od osoby. Gdybyśmy wjeżdżali na sam szczyt - 21 złotych. 


 wejście na Skrzyczne

 czarownica na skale
Tatry i Babia w zimowej szacie
 selfie...
Ale przecież ten kawałek możemy podejść. To własnie odcinek, gdzie zaczynają się najlepsze widoki na panoramę gór i otaczających miast. Pogoda dopisała, widoczność była rewelacyjna i góry nie szczędziły nam widoków. Tatry w oddali i Babia. A wszystko białej czapie.
 gdzies dojdziemy... 

 Schronisko na Skrzycznem
Samo Skrzyczne oblegane przez turystów. W budynku, na tarasie. A pamiętam, że swego czasu weszliśmy do niego i było pusto. Tylko my i obsługa. Zatrzymujemy się tylko na chwilę i ruszamy dalej czerwonym szlakiem na Małe Skrzyczne. Po drodze mijamy turystów, którzy zmierzają w stronę Skrzycznego. I dzieci. Z niespożytą energią z chęcią. Kłaniające się i cieszące, gdy odpowiadamy na pozdrowienia.

trasa..gdzies w górach
Szlak pełen kałuż i błota, bo przecież niedawno jeszcze leżał tu pierwszy śnieg. Idziemy na Małe Skrzyczne. To tutaj w zimie stawiałam pierwsze kroki. Dziwi nas, dlaczego nie możemy zobaczyć Tatr, przecież widzieliśmy je z tego miejsca, a drzewa nie były tak wysokie. Dopiero później do nas dociera, ze przecież istnieje coś takiego jak zaspy śnieżne.


i znowu wędrowanie
Idziemy dalej zielonym szlakiem na Malinowskie skały. Pięknym wypłaszczeniem, z możliwością podziwiania panoramy Beskidów. I nie ważne, że pod Malinowskie trzeba podejść. Liczy się efekt końcowy.


ja na skale...z narażeniem życia
uzupełniamy siły..
Tu kilka zdjęć, zjedzenie bułek, które zabraliśmy ze sobą i dalej.
 Musimy dojść do Przełęczy Salmopolskiej czerwonym szlakiem.

Ostatnie podejście i zachód słonca
Wreszcie tez Damian może zrobić zdjęcia zachodu słońca. I o dziwo - do celu dochodzimy nie w nocy, ale przed zmierzchem.

romantycznie...
Cóż z tego. Z Przełęczy nie odchodzi żaden autobus busik czy inny rydwan. Musimy dojsc do Golgoty (stok narciarski) żółtym szlakiem i może tam cos.... Marzenie.... Dalej asfaltową drogą do Szczyrku. Ale od czego urok osobisty, jakże widoczny w ciemności. Macham na przejeżdżające samochody. zatrzymują się nam miłe panie z Bielska i podrzucają do naszego Kangura, który cierpliwie na nas czeka.
W domu liczymy punkty..No to ja już mam srebro a Damian musi wychodzić jeszcze 26 punktów. Spokojnie... już są kolejne plany.

19:52

Aż nie chce się wracać.

Aż nie chce się wracać.
15 października 2017r.
PO poprzednim dniu pełnym wrażę i atrakcji budzimy się trochę później, bo lekko po 8.00. Dziś nie ma śniadania. Chcemy się spakować, opuścić pokój. Ale jeszcze iść do miasta. Obowiązkowo śniadanie w Caffe Mała, kupienie chleba w starej Piekarni, podarunki dla rodziny.
Tak też sie dzieje. Dziękujemy naszym gospodarzom za możliwość nocowania. Zapewniamy, ze wszystko było świetne (bo było), Damian zanosi bagaże do Kangura. I idziemy na miasto. Początkowo nie chcemy iśc do Małej, może znajdziemy coś zastępczego. Ale jednak, gdy porównujemy ceny, Mała wygrywa w cuglach. Za 12 złotych dostajemy jajecznicę z szynką do tego bagietki, pomidory, rzodkiewka. Wszystko w ilości wystarczającej. I do tego zamawiamy kawę (rewelacyjna).
śniadanie w Małej

na rynku
Godzina nie jest zbyt wczesna, bo ok 10 - 11. A ruch w cafe dość duzy. Większość przychodzi na śniadanie. My jeszcze ustalamy kolejność jazdy powrotnej. Chcemy zobaczyć trochę atrakcji, a przede wszystkim jechać do Pacanowa. Najpierw jednak jedziemy do jednej z winnic na trasie Sandomierskich Winnic (tradycja winnic odradza sie po 600 latach). Jedziemy do winnicy Płochockich. Z zewnątrz zabudowania niepozorne, choć sami właściciele zajmują się winogronami już od roku 2009. Kupujemy wino...no trochę kosztuje. Ale co tam.
Czekają teraz na nas dwa miejsca - Ujazda i Kurozweki. Pierwsze ze względu na zamek Krzyżtopór a drugie na bizony, kompleks obok pałacu
Krzyżtopór pojawia się nagle. Na otwartej przestrzeni, ogromny.
 zamek w okazałości
Oczywiście - zamek to w większości ruiny, ale i tak robią wrażenie. Aby zobaczyć cały kompleks trzeba zapłacić 10 złotych wstępu. Jakoś nie chce nam się wchodzić do środka. Ilość zwiedzających skutecznie odstrasza. Do tego dochodzą wycieczki integracyjne (czyt. wyjeżdżamy, aby dobrze się uchlać). Obchodzimy zamek wzdłuż murów, robimy zdjęcia.


zamek...i ja zza drzewa 
Odkrywamy że w jednym z miejsc spod murów wypływa strumyk i tworzy małe rozlewisko. Urokliwe miejsce.
 strumyk wypływający z murów
ja na miotle - mój pojazd był tam zaparkowany
I przede wszystkim pozbawione "turystów niedzielnych". Jak zawsze - robimy milion zdjęć i ruszamy dalej. Droga do Kurozwęk nie należy do I kategorii. Ale nie jest off road'em. Jedziemy przez miasteczka, które w niedziele są senne. Kurozwęki jakoś nas nie zachwycają. Tzn owszem - pałac piękny, ale jakoś tak otoczenie...
 oficyna, albo dom dla gości pałacowych, dziś zamieszkany przez....
pałac
Jest tam mini zoo dla dzieci (możliwość zobaczenie "na żywo" kur, gęsi, kucyków, osiołków itp). No i oczywiście stada bizonów. Jesteśmy po sezonie, bo wcześniej można było chodzić w labiryncie kukurydzianym. Oczywiście - atrakcja płatna. Tak jak i wejście na teren pałacowy (ok 8 złotych za dwie osoby). Wsiadamy do Kangura i jedziemy w stronę Pacanowa. Bohater Kornela Makuszyńskiego całe swoje życie poświecił, aby dojść do Pacanowa. My nie chcieliśmy być podkuci, ale chętnie zobaczylibyśmy miasteczko bajkowego bohatera (nigdy nie lubiłam tej bajki, a Damian i owszem). Wybraliśmy je też za miejsce naszego obiadu.

 bohater z Damianem
 wszędzie koziołki

 numery domów, bardzo mi się podobały

czekamy na autobus...
Pacanów nas nie rozczarował. Piękne, urokliwe miasteczko, które nie wstydzi sie koziołka i umieszcza go we wszystkich możliwych miejscach. Piękne to. Ale my byliśmy głodni i skorzystaliśmy z gościnności Kuźni Smaków, mieszczącej się przy małym rynku, obok przystanku autobusowego. Zamówiliśmy zupe cebulową (Damian, cena 8 złotych) i rosół (ja, 6 złotych). Na drugie danie wybraliśmy kartacze, ale poprosiliśmy o dodatkowy talerz (jedna porcja na pół - nareszcie rozsądne zamówienie - 5 sztuk 15 złotych). Mój rosół rewelacyjny i słuszna micha z olbrzymia ilością makaronu. Kartacze okazały się tez pyszne. I dobrze, że zamówiliśmy jedną porcje - nie dalibyśmy rady podwójnej. Jeszcze chwila na rynku i już siadamy do Kangura. Wracamy do domu. Do codzienności, do pracy.
Wyjazd na który czekałam trzy lata. Przekonałam Damiana do Sandomierza i coś mi się wydaje, ze jeszcze tam wrócimy
Copyright © 2016 W drodze , Blogger