Przyjechaliśmy do Białegostoku, do naszych Dobroczynców. Wreszcie. Trzy czwarte drogi w deszczu - naprzemiennie ulewnym lub normalnym. I ta radość - mamy to za sobą, teraz ciepły prysznic, suche ubrania. Ups... no właśnie. Jakoś nie wzięliśmy pod uwagę, że kufry, które były reklamowane jako nieprzemakalne, mogą nie zdzierżyć takiej ilości wody, jaką im zafundowaliśmy. Było mokre prawie wszystko... prawie.uchowały się nasze spodenki. No cóż... Dobre i to. Na sobie mieliśmy bieliznę termo, wiec nie jest tak źle. Oczywiście - nasi Dobroczyńcy od razu przystąpili do akcji pt: ratujemy wilgotne ubrania. Pani Jola poprzynosiła wieszaki, abym mogła powiesić podkoszulki, zostałam skierowana do łazienki, która pełniła rolę pralni i suszarni. Mateusz - syn Pani Joli - przyniósł osuszacz, którego zadaniem było pochłanianie wilgoci jaka parowała z naszych ubrań.
- Swoją drogą - praktyczne urządzenie - przez cała noc wysuszyła nam się cała odzież i tylko jeansy były wilgotne na szwach -
Zabawnie wyglądało suszenie papierosów Damiana, wykorzystali do tego...suszarkę do owoców/warzyw...
Jednym słowem - poczuliśmy się jak w domu. Nawet lepiej, bo moja mama ostatnio nie robi dla mnie tego co lubię. Widocznie wychodzi z założenia, ze mam zdrowe ręce i mogę sobie to sama ugotować.
Pani Jola od razu wołała na kolację, a jej mąż pytał konkretnie: czego się napijemy. I nie miał tu na myśli herbaty, kawy czy innych napojów. Stanęło na wódce domowej roboty (wdzięczna
nazwa - Duch Puszczy) i na whisky (bleeee...jak można to pić ?)
Hmmm...z cyklu: specjały kuchni regionalnej...ogórki małosolne...
I zaczęły się rozmowy... Co chcemy zobaczyć, dlaczego w taki sposób podróżujemy, czym się zajmujemy, co jest ciekawe i warte zobaczenia, jak remontowali w ziemie dom... Doszła do nas jeszcze Sylwia (żona Mateusza) i tematy zmieniały się niczym w kalejdoskopie. Ale trzeba było wreszcie iść spać, bo zmęczenie dawało znać o sobie.
Dostaliśmy pokój córki naszych Dobroczyńców - Madzi. Obok mieliśmy łazienkę (pokój kąpielowy, a nie łazienka). Trochę pomarudziliśmy, ale wreszcie położyliśmy się. Emocje powoli opadały, tylko Damian nadal emocjonował się drogą
- Widziałaś? Nikt nas nie wyprzedził! Nikt nie dał nam rady! - jego zadowolenie w głosie było tak jawne, ze nie sposób było się uśmiechnąć - Wszystkich wyprzedziliśmy, niczym na moto GP.
- Taaa.... nawet nam objechało koło na wysokości Zambrowa i byśmy poszli ślizgiem w tym deszczu - zauważyłam
- Och, nie tylko tam...-prychnął Damian - Ale opanowałem to. Jechałaś ze mną, a nie z kimś innym.
Ech...ta adrenalina w męskim wydaniu, to ambicyjne podejście.... Ale i ona z czasem opada i sen przychodzi do każdego. Do nas tez przyszedł
30 lipca, sobota
Zawsze jest tak, że gdy chcemy dłużnej spać, to budzimy się wcześnie. Tak było i tym razem. Nie wstałam co prawda bladym świtem ok godziny 5.00, ale już w okolicy 7 otwarłam oczy. I wiedziałam, ze jeśli obudzę Damiana , to zrobi mi pierwszą w życiu nieziemska awanturę z cyklu: Czy Ty nie możesz dłużej pospać?
Dlatego tez odwróciłam się na drugi bok z myślą: "Nie myśl, nie myśl...jeszcze można pospać" i zasnęłam ponownie.
Następne otwarcie oczu miało miejsce o przyzwoitej godzinie. Co więcej... nie tylko ja je otwierałam. Nooo to można pogadać... Jednak świadomość, ze nasi Dobroczyńcy też już wstali (bo przecież słyszymy ich, słyszymy ich rozmowy) nie pozwoliła nam na leżenie zbyt długo.
Rytuał mycia, ubierania i schodzimy na śniadanie. I znowu królewskie jedzenie, płatki owsiane na mleku (mniam, uwielbiam), herbata, kanapki, a później kawa i sernik z dżemem z czarnej porzeczki (domowej roboty). Pani Jola objaśnia mi gdzie co jest i nakazuje czuć się jak w domu. Niczym się nie krępować!
- Doprawdy... jak w tym cynicznym świecie uchowali się ludzie o tak dobrym sercu? -
Chłopaki (Mateusz i Damian) od razu znajdują wspólny język (Co jest niezwykłe, bo Damian w kontaktach z ludźmi nowopoznanymi jest baaardzo zachowawczy i trzeba trochę czasu, nim czuje sie swobodnie. A tutaj od razu - tadam... jakbyśmy znali naszych Dobroczynców od wieków). Zabierają się za reanimacje laptopa - wystawiają go na słońce, aby wysuszyć krople wody, które dostały się pod matryce ekranu. A pózniej ida do garażu i doprowadzają Suzi do błysku. I nie tylko. Dokręcają jakieś linki, robią coś z gazem, sprzęgłem. Czekałam, aż rozkręca ja na części, a później poskładają. Byli bliscy tego. A później stwierdzili, ze trzeba ja sprawdzić i zrobić rundkę techniczną. Damian wyjątkowo usiadł na siedzeniu pasażera (plecakuje)
- Jak Ty utrzymujesz tutaj równowagę? -woła do mnie, bo Mateusz już dopalił Suzi.
Ale ruszyli i za parę chwil byli z powrotem
- Podziwiam Cię, że potrafiłaś wytrzymać tak długą trasę z tyłu - powiedział Damian do mnie, gdy zsiadł z moto - Faktycznie, muszę pamiętać, ze wiozę Ciebie a nie kartofle.
Ale już Pani Jola woła na obiad, zrobili razem z Panem Wieśkiem dla nas babkę ziemniaczaną. Zjadamy ją i zbieramy się w drogę. Przed nami droga na Supraśl, a później na Krynki i docelowo - Kruszyniany.
Wyruszyliśmy z Białegostoku drogą 676. I tutaj słów kilka na temat dróg.... Może gdzieś trafiają się szutrowe, ale większość z nich jest wyremontowana z piękną nawierzchnią, poboczem i często ze ścieżką rowerową. Taka też jest droga do Supraśla a później na Krynki. I już od Supraśla zauważamy mieszanie się kultur, religii. Przy drogach stoją nie tylko krzyże katolickie ale i prawosławne. Można? Można
Jedziemy do
Kruszynian. To wioska w której większość stanowi ludność muzułmańska. To potomkowie Tatarów, którzy otrzymali tutejszą ziemię od Jana III Sobieskiego za udział w wojnach prowadzonych przez Rzeczpospolita w XVII wieku. Czytałam o nich przed wyjazdem i koniecznie chciałam tam pojechać. Nie dodam, ze to spotkanie z islamem.
I faktycznie, Kruszyniany są...na końcu świata i dwa metry dalej. To malownicza miejscowość, z charakterystycznymi domami, zadbanymi i takimi..innymi.
Kruszyniany, u góry nasza Suzi a ponizej - droga z pozycji "plecaka"