22:02

Szyndzielnia po raz drugi

Zbyt długo siedzieliśmy na nizinach. Zbyt długo. Poprzednie dwa weekendy spędziliśmy "kulturalnie" - kino (nowy film Tarantino) i koncert w filharmonii ( Muzyka videogames i Superheros). Ten weekend miał być organizowany na zasadzie: "Zobaczymy..." Nie znoszę tego słowa, dla mnie to jakoś niedoprecyzowane. Ale już się nie buntuję. Poza tym - moje kolano wymaga odpoczynku, bo już nawet po schodach wchodzę wolno. Zatem jeśli już wyjazd to kulturalnie i spokojnie...
Tiaaa... spokojnie... Gdybym nie zrobiła sklejki zdjęć z Zakopanego - może byłoby i spokojnie.
Rozmawialiśmy od rana na fcb, a główny temat rozmów - co robimy. I w końcu podała decyzja: Jedziemy do Bielska (moim autkiem), kolejką linową wjeżdżamy na Szyndzielnię, pokręcimy się po szczytach, a potem schodzimy czerwonym szlakiem.No to jedziemy.
Jechałam ja, bo moje autko, a Damian jakoś moim nie chce jeździć - nie wiem dlaczego. Tradycyjnie opowiadanie sobie: co robiliśmy w ostatnim czasie (jakbyśmy nie rozmawiali ze sobą internetowo :P). Dość, że przyjechaliśmy pod Szyndzielnię ok 13.30, może trochę później.
     
mapa drogi samego dojazdu na parking (pobrane z google maps)
Zaparkowaliśmy na parkingu (opłata całodniowa 10zł), pozbierali rzeczy. Z rzeczami był trochę problem, bo słonce pięknie świeciło, temperatura w Katowicach 11 stopni, ale wiał wiatr o wdzięcznym imieniu Gertruda. I nie wiadomo było, jakiego psikusa nam zgotuje Trudka na szczycie Szyndzielni. Dlatego padło na bieliznę termo (Brubecka), polary i softshelle (ja z 4F i w miarę cienki, Damian z HI - Tec 15000).
Do stacji kolejki linowej spokojnie podeszliśmy asfaltową drogą
 Stacja kolejki linowej na Szyndzielnię
Kupiliśmy bilety w jedną stronę (16 złotych bilet normalny), bo przecież wracamy drogą, którą dojeżdża się do schroniska.
 bilety na kolejkę linowa na Szyndzielnię
 Jechałam pierwszy raz nowymi wagonikami i jak zwykle - odezwał się mój lek przestrzeni. Ale dałam radę. Damian podpowiedział mi, abym usiadła tyłem do kierunku jazdy - widziałam wtedy całą panoramę Bielska. Pogoda była słoneczna, widoczność dobra, wiec panorama wyglądała - miliard.
Niebo, gdy szliśmy na stacje kolejki linowej
Podejście do samego schroniska - nooo..taki mini tor bobslejowy. Trudzia na szczycie dawała ostro, śnieg pod wpływem promieni słonecznych topił się, jednak tam gdzie nie dochodziły one cały dzień, zmieniał się w piękny lód. Ale można było znaleźć miejsca nieoblodzone i spokojnie podejść do  schroniska bez ryzyka złamania sobie nogi lub ręki (w najlepszym wypadku). W schronisku wypiliśmy herbatę, zjedli kanapki (wyjątkowo nie bułki). Pogoda, która dotychczas była piękna, nagle zaczęła się psuć.

To jeszcze widok z okna schroniska, gdy jest ładna pogoda
Zatem decyzja - co robimy? NO jak co robimy..idziemy dalej. Może nie na Błatnią, ale na Klimczok
I poszliśmy... My to nie możemy iść normalnie, jak niedzielni turyści. My zawsze w wersji co najmniej hardcore. Pogoda zmieniła się diametralnie, Trudzia dawała popalić. A przecież na Klimczoku miał być mega widok (chyba nie jest nam dane oglądanie Szczyrku z tego szczytu). Ale weszliśmy na szczyt. W mleku!
        

         
                                     Klimczok..jakby ktoś mleko rozlał
W drodze ze szczytu Klimczoka do samego schroniska minęliśmy taką osobliwość
  

                                                         
W tym czymś, gdy robiłam zdjęcia, otwarły się drzwi i pojawił się pan o facjacie...no już podrasowanej dużą ilością alkoholu. Zapraszał mnie serdecznie do środka i nawet chciał wyjść pomnie, ale zauważył Damiana i jego zapał nieco ostygł (uwielbiam takie sytuacje). My podziękowaliśmy i poszli do schroniska. Byliśmy już w nim wcześniej, wiec teraz tylko zamówiliśmy coś do picia i jedzenia (ja oczywiście domagałam się herbaty w duuużym kubku, a Pani w okienku zamiast cukru nalała mi do niej soku. Jak to Damian stwierdził - mam układy i znajomości w schroniskach). Ale czas było wracać. Na zewnątrz panował zmierzch
- Czy my mamy latarkę? - zapytałam retorycznie, choć doskonale wiedziałam, ze nie mamy. Ale może stanie się cud
- Nie - odpowiedź Damiana była filozoficzno - spokojna - bo nie planowaliśmy powrotu po zmierzchu.
- Czyli jak zawsze: wersja hardcore - stwierdziłam
- Jak zawsze - potwierdził.
No to wracamy. Tam gdzie jest śnieg idzie się w miarę dobrze. Śnieg amortyzuje krok, co dla mnie jest bardzo ważne, i powoduje, ze jest jasno. Ale trasa, która wracamy powoli staje się torem bobslejowym. Moje kolano zaczyna informować mnie, że jednak powinnam się nim zając a nie zlewać totalnie. Idę wolniej, innym tempem. Ale wiem, ze przy każdym rozwidleniu Damian czeka.... No prawie przy każdym.
Schodzimy ze schroniska na Szyndzielni. Ja przekonana, że zejście będzie czerwonym szlakiem - drogą dojazdową do schroniska. Trochę mnie zdziwiło, że nie ma go przy rozwidleniu dróg - szlak czerwony/droga do stacji kolejki. Ale ok. Przecież wiem jak iść, może poleciał przodem i czeka gdzieś dalej. I gdy przeszłam może z 200m nagle z mojej komórki popłynęła piosenka Depeche Mode Happiest girl
 - No gdzie jesteś? - usłyszałam
- W górach - moja odpowiedź sama mnie zdziwiła- na szlaku, obok drzew.
- Jak na szlaku? Czekam na Ciebie obok kolejki - zdziwienie w głosie
- Przecież mamy wracać szlakiem - lekko zirytowana odpowiadam
Chwila milczenia...
- To idź szlakiem. Spotkamy się gdzieś po drodze. - słyszę głos, ale nie ma w nim pewności.
No to poszłam szlakiem. Trudka (wiatr) usiłowała mnie zniechęcić, ale nie poddawałam się byle babie. Szło się dobrze, bo lekki spad nie męczył, a droga była pozbawiona lodu, wiec nie musiałam świecić komórką.
Poza tym co jakiś rozbrzmiewała melodyjka i musiałam zdawać relację gdzie jestem (No jak gdzie...w górach, na szlaku, nie wiem dokładnie, bo ciemno). Spotkałam też na szlaku Piotra (w górach wszyscy są na TY, wiec i tu zachowaliśmy tradycję). Miał latarkę i dostosował krok do mnie. Nie, żebym się bała, ale jednak raźniej idzie się we dwójkę. Pożegnaliśmy się obok parkingu. Tam już czekał na mnie Damian. Okazało się, że schodził jakaś dziwna trasą  i wyszedł obok dolnej stacji kolejki. Hmmmm...desantowe skróty. Dopiero gdy wyjechaliśmy za Bielsko powiedział spokojnym głosem:
- Martwiłem się o ciebie. Bardzo się martwiłem. Ale jesteś dzielna.
 
trasa, która przeszliśmy (no dobrze... moja trasa)
ONA
Szyndzielnia po raz drugi. I zapewne nie ostatni. Nauka z tego wyjazdu? Hmmmm zapewne jakaś jest.
Dla mnie? Mogłam strzelić największego focha świata, zrobić awanturę i co tam jeszcze... ale po co? zwykłe niedogadanie się. trzeba się kilka razu upewniać, co do zrozumienia komunikatu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 W drodze , Blogger