10:17

Pierwszy poważny wyjazd - Zakopane.


Czy ludzie łączą się na zasadzie przeciwieństw czy podobieństw? To chyba nie jest istotne. Istotne jest czy potrafią przebywać ze sobą, tolerować siebie i swoje zachowanie podczas wspólnych wyjazdów.  To moja opinia potwierdzona wyjazdami z innymi ludźmi. Z ludźmi, których rzeczywiście poznałam w trakcie tych wyjazdów. Tak od podszewki. Dokładnie. I te wyjazdy okazały się wielkimi rozczarowaniami.
Już sama nie wiem, jak doszło do tego wyjazdu. Tzn. wiem, że to był pomysł Damiana. Napisał mi, gdy byłam w pracy, ze ogląda mapę Tatr, trasy, szlaki. Delikatnie zapytałam: w jakim celu i kiedy ma to zamiar urzeczywistnić. I tak zrodził się pomysł wyjazdu do Zakopanego.  W góry! Ja, która byłam przeciwniczką zimowych wyjazdów.
Oczywiście – wszystko zależało od pogody. Ta zmieniała się niczym Księżniczka. Kaprysiła,  grymasiła, obrażała się.  A dla nas, przynajmniej dla mnie, była wiążąca. Jeśli nie utrafiła w moje wolne w pracy – koniec. Nie mogłam tego zmienić. Dlatego dziennie śledziliśmy witryny pogodowe prosząc wszystkie siły czyste i nieczyste, aby stało się COŚ i pogoda się ustabilizowała.
Zapadła wreszcie decyzja – jedziemy we wtorek 24 listopada wieczorem/późnym wieczorem, bo ja dopiero wtedy wrócę z pracy. Wyjazd będzie trzy lub czterodniowy, bo w zasadzie pierwszego dnia się nie uwzględni – przyjedziemy późno.
Początkowo mieliśmy nocować w Hostelu http://www.mtbhostel.pl/.
Nocleg miał nas wynieść 39 złotych od osoby za noc. Hostel... no cóż, zapytałam czy mogę poszukać coś innego. Ja nie dam rady?! W jedno popołudnie znalazłam noclegi w Kościeliskach, w Willi Sasanka
http://www.willasasanka.infoturystyka.pl/oferta/
Miejsce prezentuje sie tak:

  Sama willa Sasanka i widok z okna naszego pokoju
 Polecamy tę kwaterę, gospodarze sympatyczni, warunki dobre. Bez podgrymaszania i pretensji zgodzili się na nasz przyjazd ok 23 we wtorek. Cena też przystępna - wstępnie miała być 40 złotych za nocleg od osoby, ale udało mi się ugadać z gospodynią do 35 złotych. Willa/dom ma miejsce do parkowania (co np dla mnie jest ważne), kuchnię, w której można przygotować swoje posiłki. Oczywiście pokój z łazienką. Jedynym minusem było to, ze chyba na noc zmniejszane jest ogrzewanie. Albo tylko my mieliśmy takie wrażenie. Ale woda w kranie ciepła, czysto i to jest najważniejsze.
Rano z okien mieliśmy taki widok:
Chyba nic bardziej nie kojarzy się z pobytem w Zakopanem - dumny Giewont, Śpiący Rycerz, który czuwa nad najbardziej "obciachowym" miejscem nie tylko w Polsce, ale chyba w całym świecie :)
Przed mami był ambitny plan dnia - wejść na Wołowiec, przez Grzesia i Rakoń. Damian, opracowując trasę sugerował się opisem, który można znaleźć tutaj.
 A poniżej umieściłam mapkę trasy, którą można opracować na stronie: http://mapa-turystyczna.pl/
Hmmm... no cóż. Plan ambitny...Przynajmniej dla mnie, dla której jedyna aktywność fizyczna, to bieganie po schodach w pracy, bieg do parkingu i zmiana biegów w samochodzie. Ale co tam..Dam radę.
Po śniadaniu i zapakowaniu prowiantu na drogę - herbata "babciowa"(czyt. słodka i z cytryną), bułki z wędlina i serem (swoją drogą: w górach smakują one o wiele lepiej), batoniki i inne "przydasie". Odpowiednio ubrani: bielizna termo, buty trekingowe, polar, kurtki, wyruszamy.
Podjeżdżamy do Kir, na Siwą Polanę. Tam zostawiamy "Kangura" na parkingu (opłata 10 złotych) i wchodzimy na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego. I tu również należy uiścić opłatę - 10 złotych od osoby. Z racji tego, ze idziemy w góry po sezonie, musimy trasę do Doliny Chochołowskiej przemierzyć na własnych nogach. Ale to co widzimy po drodze rekompensuje długość trasy.
 Siwa Polana, widok na parking i wejście do Parku 
Siwa Polana
     Mróz potrafi stworzyć piękne formacje
Potok Chochołowski, będzie nam towarzyszył cała drogę.  
Droga była równa, mróz do wytrzymania, wiec szliśmy raźno zielonym szlakiem przez Polanę Huciska, Wyżną Bramę Chochołowską i Polanę Trzydniówkę. Natura nie pozostała nam dłużna i jej piękno mogliśmy utrwalić na kliszy fotograficznej...wróć - na karcie pamięci naszych aparatów fotograficznych.
 Rozpoczynamy wędrówkę..jakiś turysta mi sie tu plącze... Damian ;) 
Któraś z polan, jakie mijamy po drodze
 Potęga natury - Tatry pokazują swoja siłę
 A tu piękno przyrody nr2 - sople na skałach
 I gdy już lekko jesteśmy znudzeni lasem i otaczającymi nas górami, wchodzimy do Chochołowskiej. Noooo...to jest widok wart już nie miliard, ale cały Bank Rezerw Federalnych i zaginiony skarb Templariuszy i co tam jeszcze...
Polana w całej krasie
 
A tu jakiś turysta ..;), poniżej ten sam, coś za bardzo się plącze po zdjęciach
Chaty góralskie w Chochołowskiej oczywiście są objęte ochrona, stanowią zabytki kultury góralskiej. Jakże są inne od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Tylko nie wiem, czy zdajemy sobie z tego sprawę, że wizerunek domów góralskich, tak obecnych w krajobrazie Zakopanego, to domy budowane wg projektu Witkiewicza. Te w Chochołowskiej to te "prawdziwe". A tak btw...w Chochołowskiej były kręcone sceny z serialu "Janosik".
My idziemy do schroniska. Jest takie... tatrzańskie. Nie wiem na czym to polega, ale jakoś mam wrażenie, że jego ściany mają dużo do powiedzenia na temat tego, kto je oglądał. I zapewne miałyby również do powiedzenia na mój temat. I nie byłoby to przyjemne :). W schronisku jesteśmy ok 11.00. Pusto, choć na szlaku mijało nas kilka osób. Zjadamy nasze buły (ale nie wszystkie), przeglądamy mapę (Damian przegląda, ja tylko zerkam mu przez ramię), pogadujemy leniwie. I ruszamy w dalszą drogę. Ja jeszcze kupuję sobie książeczkę GOT, bo ta moja z czasów liceum gdzieś się zapodziała w domu. Ze schroniska kierujemy się na żółty szlak. W Tatrach spadł śnieg, noce są mroźne (gdy my byliśmy, temperatura w nocy schodziła do -14st.), dlatego szlak jest częściowo oblodzony. Zaczyna się trochę stromym podejściem, ale można wytrzymać. Każde z nas idzie swoim tempem i wkrótce rozłączamy się. Ale nie na tyle, ze jedno gna do przodu, a drugie gubi się. Damian czeka na mnie co jakiś czas. No cóż... ostatni raz byłam w górach... hmmm no dość dawno. Ale nie jest źle. Idziemy lasem, szlak jest w miarę spokojny. Dochodzimy do rozwidlenia szlaków: żółtego i niebieskiego, my zostajemy na żółtym. Las kończy się i wchodzimy w pasmo kosodrzewiny. I to już jest moment, gdy można podziwiać to, czego nam nikt nie zabierze - panoramę Tatr. Ja zatrzymują się dosc często, daje o sobie znać mała aktywność fizyczna, ale to wszystko jest do opanowania. Pogoda jest przepiękna: błękitne niebo, ośnieżone szczyty... no nic tylko romantyzm jak "w mordę strzelił" (cytując Osła ze "Shreka")
      
 Dla takich widoków warto dać z siebie maksimum wysiłku
 Kosodrzewina w pewnym momencie się kończy i teraz już idziemy samym tylko zboczem pokrytym śniegiem. I jesteśmy na szczycie. Grześ zdobyty
 Szczyt Grześ z obowiązkowymi tabliczkami - kierunkowskazami
 A tu...prawie jak Kukuczka. Prawie.
Chwila odpoczynku, zrobienie zdjęć, łyk "babciowej herbaty" i idziemy dalej. I tu pojawia sie brak logiki przyrody..najpierw trzeba się wspinać pod górę, żeby później zejść w dół. Jakby nie można sobie było przejść "szczytami". Ale trudno, zawsze mogło być gorzej. Nie będziemy podgrymaszać, bo widoki miliard. Przed nami Rakoń i niebieski szlak. I tutaj już jest inaczej. To nie jest łagodna trasa. Idzie sie nie lasem, nie w kosodrzewinie. Zapewne gdyby było lato, wyglądałoby to trochę inaczej. Idziemy w śniegu, czasami sięga on za podeszwę buta, czasami do kostki, a czasami zapadam się po kolana. Dodatkowo dochodzi wiatr - mocny i przenikliwy. Mam kaptur i niezwłocznie z niego korzystam.Wzniesienia nie są łagodne, ale coraz bardziej strome. I nie będę ukrywała - idzie mi sie ciężko. Dawno nie chodziłam w górach i tu nagle "wysadziłąm się" na Tatry. Ale sama chciałam. Jednak dzielnie maszeruję niczym ten dobosz.


 Wszystko błękitno - białe. Nawet ja dopasowałam się do otoczenia
 Moje ulubione zdjęcie - szlak na Rakoń
I chyba tylko malowniczość otoczenia spowodowała, ze nie zrezygnowałam. Choć miałam moment, że przed samym szczytem popłakałam się - miałam świadomość, ze muszę wejść, ze nie mam jak i którędy wrócić,
a sił zaczynało mi ubywać coraz szybciej. Szłam sama, wiec mogłam sobie na to pozwolić (Damian później będzie miał burę od swojej mamy - nie tak go wychowała, żeby mnie zostawić samą na szlaku), przy nim zacisnęłabym zęby i nawet nie jęknęła.Jednak samej... Ale w końcu udaje mi się zdobyć i ten szczyt górski.
 
 To ja w drodze na Rakoń (za ten dowód rzeczowy Damian dostał burę od swojej mamy)
 Rakoń. A to coś w tle to Wołowiec.
 - Jesteś dzielna. I jestem z Ciebie dumny - Damian przytula mnie lekko - Ale mam dla Ciebie dwie wiadomości: dobra i złą. Od której mam zacząć?
- Obojętnie. I tak tą zła musisz mi przekazać -odpowiadam filozoficznie
- Jesteś na szczycie. Ale Wołowiec jest tam - wskazuje.... gigantyczną górę przed nami.
A na jej zboczu ludzie niczym mrówki.Tzn tak wyglądają. A ja mam wrażenie, ze przeniosłam się w Kaukaz, bo Himalaje podobno bardziej łagodne.
 - Zapomnij, ze na nią wejdę - odpowiadam zrezygnowana - Chcesz, to idź, ja poczekam tutaj na ciebie.
 - Gdzie będziesz czekała? Przecież zmarzniesz. A poza tym...nie zdążymy wejść na szczyt i zejść z niego przed zmrokiem - stwierdza. - Wracamy do schroniska.
Teraz z Rakonia, przez Pod Wołowcem wracamy zielonym szlakiem do Chochołowskiej. Tzn. mamy zamiar wracać zielonym szlakiem, niewidocznym spod śniegu. Dlatego schodzimy trasą, którą ktoś wcześniej schodził lub wchodził. Jeśli wchodził, to musiał być kozicą górską. Trasa jest prawie pionowa, przysypana śniegiem, sięgającym mi do kolan. Parę razy tracę równowagę i siadam na... wiadomo czym. Jednak to powoduje, że nie wpada mi noga miedzy kamienie, przykryte śniegiem.
Mam zdjęcie, gdy schodzę z Rakonia. Podpisałam, gdzie mnie szukać.
To zdjęcie powyżej umieszczam, aby pokazać , jak z początku niepozorna gran może się wydać ogromna. Ale wchodzimy w pasmo kosodrzewiny, później lasu i już idziemy do schroniska. Słońce zachodzi i im niżej jesteśmy tym robi sie ciemniej. Znowu wchodzimy do schroniska, teraz zatrzymujemy sie na dłużej. Ja zamawiam herbatę gorąca - dostaję ją w ....szklance. Odwykłam od picia herbaty w ten sposób. Jednak szkło miło ogrzewa dłonie. Damian zamawia grzane wino ( ja jadę Kangurem w drodze powrotnej). Ludzi w schronisku więcej, jest gwarniej. Zjadamy nasz prowiant, choć jeszcze nam zostały dwie bułki. Nie chce sie nam wychodzić, ale czeka nas jeszcze powrót do Siwej Polany. Wychodzimy i jest...ciemno. Na szczęście mamy ze sobą latarkę - czołówkę. W sam raz na oświetlenie drogi. Idziemy w milczeniu, nie potrzebujemy rozmowy, ale tez jesteśmy zmęczeni. Natura wynagradza nam to - Księżyc jest w pełni i tam, gdzie nie zasłaniają go drzewa pięknie oświetla nam drogę, a na pewno górskie zbocza. Jego blask... srebrny, tajemniczy, bajkowy. Droga mija nam szybko, na parkingu czeka Kangur. Wsiadamy i wracamy do pokoju. Tam kąpiel, kolacja i spokojne pogadywanie. I oczywiście relacje dla rodziców - gdzie byliśmy, co widzieliśmy i czy wszystko w porządku.
Dopiero na drugi dzień mówię Damianowi, ze bałam się tego wyjazdu. Ale bardziej bałam się tego, jakie będą relacje miedzy nami. Czy będziemy potrafili się "dograć" na trasie, bo to ona sprawdzi, czy potrafimy wyjeżdżać gdzieś razem. On potwierdza, że obawiał się tego samego. Ale.. .udało się. Zdaliśmy egzamin przynajmniej na ocenę dobrą.
Czego nauczył nas ten wyjazd?

ONA
Tego, co wiedziałam już wcześniej, gdy zmieniałam swoje życie, gdy podjęłam decyzję o zerwaniu z tym, co mnie łączyło. Nigdy nie jest za późno na realizowanie swoich pasji, marzeń. Mamy tyle lat na ile się czujemy i nie należy słuchać innych. Nikt za nas nie przeżyje życia. I lepiej przywoływać wspomnienia z okrzykiem: "Nie wierzę, ze to zrobiłam!, " niż z westchnieniem "Szkoda, że tego nie zrobiłam". 
Ale to moje zdanie. :)

A tu link do strony gdzie mozna zobaczyć "sklejki" ze zdjęć

2 komentarze:

  1. Super ,nie chodziłam nigdy po górach zimą.Latem bardzo często .My z mężem teraz jeździmy po 5000km w jedną stronę zwiedzając świat w drodze do Polski na krótkie wakacje letnie.Z dzieckiem i śpimy w samochodzie,wygodnie,ale rzadko się kłócimy,pełna współpraca,No raz,jak córeczka była mała złamałam parasolkę w nerwach...ale kto by to pamiętał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć. Też nie chodziłam i obawiałam sie tego wyjścia. Ale mierzyliśmy siły na zamiary. My też się nie kłócimy. Czasami jakaś drobna różnica zdań, ale szkoda życia na kłótnie. To był nasz pierwszy wyjazd (znamy się od 5 miesięcy) i bardziej bałam się "współpracy" na trasie. Ale było mega. Pozdrawiam, Samira

      Usuń

Copyright © 2016 W drodze , Blogger