21:10

W kraju tea time, five o'clock i lewostronnego ruchu drogowego

05 stycznia 2017r.

Nowy rok, nowe postanowienia? Wole tego nie robić, bo trzeba się z nich wywiązywać. Może tylko systematyczność w prowadzeniu i w obowiązkach. A reszta przyjdzie sama.
Nowa wyprawa...
Bilety zabukowane już w sierpniu. Plany lekko zarysowane.
Damian leci już 24 grudnia. Leci już na święta. Ja z racji swoich zobowiązań rodzinnych dołączę do niego 26 grudnia.
Jego lot jest o morderczej godzinie 6.40 z lotniska w Pyrzowicach. Odwożę go, bo jakże inaczej. Odprawa i sam lot.
 samolot znanych linii przed wylotem bladym świtem
Na miejscu jest już ok 11.00, uwzględniając różnice czasową. Jednak jego lot nie jest udokumentowany. Samolot ucieka wschodowi słońca, jest stale ciemno.

Ja lecę o 12.40. Odprawa i później oczekiwanie na lot. Oczywiście - mój opóźniony o 40 minut. Trochę sie denerwuję, bo z lotniska mam autobus o określonej godzinie. Moja znajomość języka jest taka sobie i nie czuję sie zbyt pewnie w nowej sytuacji. Jednak sam lot mi to wynagradza. Niby mam mieć miejsce na środkowym fotelu, ale na skutek próśb dwóch pasażerów zmieniam miejsce dwukrotnie. I w efekcie siedzę zaraz z przodu samolotu, przy oknie wychodzącym na północ. Startujemy. 
 Nad Pyrzowicami, pod chmurami. Pochmurno
Widok z okna, później chmury i nagle znajdujemy sie nad nimi i niebo jest błękitne jak tylko niebo potrafi być i świeci piękne słonce.

 nad chmurami
 Lot trwa dwie godziny. Nad Europą warstwa chmur, ale im bliżej wybrzeża, tym bardziej się przerzedzają. Gdy dolatujemy do morza - niebo jest bezchmurne, widać linię brzegową, płynące statki, a nawet wiatraki które wystają z powierzchni wody. 
 farma wiatraków na morzu
I od razu nasuwa się refleksja - w Polsce nie do pomyślenia. Informacja od stewardes, że zaczynamy procedurę podchodzenia do lądowania i już pojawia się linia brzegowa.

Zatem...welcome to United Kingdom

Lądujemy. Odprawy lotniskowe, które trwają wiecznie, droga do wyjścia z lotniska. A czas płynie, mój termin odjazdu autobusu jest już, w tej chwili. Przed lotniskiem masa ludzi. Jakby nie mogli siedzieć w domu. Zatoczki autobusowe literowane, a nie numerowane (jak podano na bilecie autobusowym). Aaa właśnie... bilet autobusowy na Easybus kupiliśmy o wiele wcześniej. Kosztował 2 funty, a nie jak na miejscu - ok. 10. Nie dość, ze oszczędzamy pieniądze to i czas.
Ale ja muszę znaleźć autobus, który zawiezie mnie do centrum. Mam przezornie wypisane przystanki, tylko co to da, jeśli nie znajdę autobusu? Zatem nie pozostaje nic innego, jak zapytać. Znam trochę angielski, wiem jak zapytać o drogę. Tylko że kierowca mówi szybko i łapie co dwudzieste słowo. Sens mniej więcej taki - autobus pełny, jedzie na Victoria Station i nie ma szans żeby mnie zabrał. No cóż...idę do innej zatoczki. Pytam znowu..oczywiście tak, tu będzie autobus, tylko masa chętnych do niego. Posłusznie staję w kolejce, czekam na swoją kolej. Jedna z pań z obsługi przelicza ilość osób w kolejce. Na szczęście jest nas w sam raz. Upewniam się jeszcze przy wsiadaniu, czy autobus na pewno jedzie na Baker Streat. Jedzie. Zatem sms do Damian, że jestem w autobusie i ruszamy. Odpowiedź przychodzi dość szybko - czeka już od dwóch godzin na miejscu, spotkamy się obok wejścia do metra... OK.
Słonce zachodzi, a zmierzch przechodzi w wieczór. Jedziemy. Najpierw autostradą, a później przedmieściami Londynu. Czytam mijane szyldy, rozpoznaję nazwę przystanku pośredniego: Golders Green,  Finchley Road. No to teraz Baker. Ale nim w nią wjedziemy stoimy w korku. Długo. Wreszcie ulica. Kierowca otwiera drzwi wcześniej, nie czeka na swoja kolej do przystanku. Upewniam się znowu jak dojść do stacji metra, zakładam torbę na ramię i idę pewnym krokiem. Widzę charakterystyczny znak: Underground. Tylko Damiana nie ma! Sięgam po komórkę do kieszeni, ale równocześnie dostrzegam go w tłumie. Przywitanie.
- Już się bałam, że będę musiała sama jechać - oddycham z ulgą
- Eeee spokojnie, widziałem Cię z daleka, wiewiórko - odpowiada lekko.
- Wiewiórko?!
- No ten twój pompon..jak ogon wiewiórki... - uśmiech charakterystyczny
Idziemy do Pret a manger na kawę i coś do zjedzenia (jestem głodna, kanapki które miałam na drogę i batony pozostały sennym wspomnieniem). A później już do metra. Tam kupujemy dla mnie kartę Oyster
Wybieramy opcje sześciodniową, na 3 strefy (Londyn podzielony jest na strefy komunikacyjne), która kosztuje ok 37 funtów. Dzięki niej, przez sześć dni mogę jeździć po Londynie metrem, autobusami i kolejką naziemną ile dusza zapragnie. Gdyby nie ta forma płatności podroży - zbankrutowałabym po dwóch dniach. Wchodzimy do metra, które ma kilka linii, ale dzięki mapkom, uważnemu czytaniu, można spokojnie podróżować. Jedziemy na stację Barbican, (linia Circle lub Hammersmith & City), a później przesiadamy na się na autobus (słynny, londyński czerwony autobus piętrowy). Dojeżdżamy na miejsce, jeszcze tylko przejście do domu, gdzie mieszka siostra Damiana. No to jesteśmy w Wielkiej Brytanii. W jej samym sercu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 W drodze , Blogger