20:20

Beskidzki trip, czyli jak odpoczywa sie ekstremalnie, częsć I

Zgodnie z obietnicą - kolejny zapis.
Święta Bożego Narodzenia minęły spokojnie. Dla mnie spokojnie od prawie 20 lat. Nic nie musiałam, a tylko chciałam. Nie będę wspominała o wyjeździe na pobliską hałdę, bo to tylko taka przebieżka, aby nie stracić kondycji.



 Widok z hałdy w Łaziskach Górnych
 Mnie punkty nie goniły, bo spokojnie zbieram sobie na srebrną GOT. Natomiast Damiana tak. Musiał do końca roku wyrobić 180 punktów. A najlepiej, gdyby miał 5 w zapasie. Jak zawsze - to nie ja opracowywałam trasę. Tym zajmuje się Damian. Na mojej głowie jest aprowizacja, noclegi. Więc i tym razem się nie przejmowałam. Nie uwzględniłam tylko jednego - rodzeństwa. Nie mojego. Siostry Damiana.
Rodzeństwo czasami ma róznice zdań, czasami się kłóci. I to bardzo.
27 grudnia w miarę ustaliliśmy jak jedziemy. Najpierw były wariacje z Zakopanem, ale ostatecznie zostało na Szczyrku. Bo tam zaklepane wcześniej noclegi, bo nie wypadało odmówić - normalne, też bym tak zrobiła. W poniedziałek cos mną tknęło. Nie miałam wiadomości cały dzień. Naznaczona wcześniejszymi doświadczeniami bałam się, ze wyjazd, który zapowiadał się wspaniale, nagle zostanie odwołany. Ale wieczorem przyszła wiadomość - wszystko ok, jedziemy jutro w okolicy południa, luzujemy rodziców (tzn zajmujemy ich pokój). A na drugi dzień idziemy w trasę.
Na drugi dzień spokojnie pojechałam sobie do fryzjera i wtedy odezwał się telefon.... Najlepiej, jakbym przyjechała jak najszybciej mogę, bo plany uległy "Lekkiej zmianie". Lekkiej... Już samo to, ze Damian zadzwonił, to nie było byle co. Na szczęście byłam już spakowana, wiec powrót do domu i dojazd do Katowic nie był rekordem trasy.
Przyjechałam, poczekałam, aż Damian się spakuje (jechaliśmy moja Kijanką). Dopiero na trasie dowiedziałam się szczegółów szybkiej zmiany planów. Bo mieliśmy nie jechać, bo pokłócił się z siostrą prawie "na noże", bo mama negocjuje, bo nie odzywają się do siebie. To telegraficzny skrót.
- Jednak moje przeczucia mnie nie zawiodły -
Ale w końcu jechaliśmy. Tylko nie na trzy dni, a na dwa. Wracamy 30 grudnia, a nie jak wcześniej było planowane 31 lub nawet 1 stycznia. Ale co tam...jedziemy w góry.
Pogoda piękna, przyjechaliśmy na miejsce, po drodze spotykając rodziców i siostrę Damiana. Krótka prezentacja, wymiana gratów, rozmieszczenie się. I decyzja - jeśli tylko dwa dni (jedna noc) to już dziś idziemy w góry. Cel - Klimczok.
No to idziemy. Wg zapewnień Damiana ma być piękna trasa, piękne widoki i ogólnie...MEGA.
Wierzę na słowo. Zgodna jestem. Wchodziliśmy dość łatwą trasą
mapka trasy
Dzień wcześniej w Szczyrku padał deszcz (lało), ale gdy my przyjechaliśmy - pogoda była piękna. Tylko..no właśnie. Jakoś chyba nie dotarło do nas, ze to góry. I w wyższych partiach może być inaczej. I że dzień tez zbliża się ku końcowi.
No i niestety - im wyżej tym było bardziej mglisto, wilgotno i nieprzyjemnie. Ale nie zrażaliśmy się. Szlismy w trójkę - Damian, ja i jego siostra. Dość szybkim krokiem, bo trasa niebyt trudna. Raczej droga dojazdowa do schroniska. Najpierw asfalt, później płyty z cementu, później kratki z cementu a później już zwykła, ubita droga. Ale i tak doszliśmy tam przed zmrokiem.
Schronisko pod Klimczokiem
 Turyści :)
Weszliśmy na szczyt, później zeszli do schroniska. Tam posiedzieli, wypili gorącą herbatę (podawali ją w szklankach!!!). I trzeba było wracać... A powrót był dość ciekawy.
Oczywiście wracaliśmy po zmroku. Ale spokojnie - latarka była, droga w miarę oświetlana. Jednak mieliśmy - przewodnika. Rudego, futrzastego.
To kot, który najprawdopodobniej mieszkał w schronisku. Gdy przyszliśmy do schroniska - pojawił sie nie wiadomo skąd. Podszedł, zaczął się łasic. Otrzymał swoja porcje pieszczot i, jak to kot, poszedł swoja drogą. I kto by przypuszczał - gdy wyszliśmy ze schroniska, pojawił się równie podobnie. Tylko tym razem miauczał. Jakby chciał nam powiedzieć: Pokaże wam jak wracać. I rzeczywiście ... szedł przed nami bardzo ważny, z zadartym w górę ogonem. Zatrzymywał sie przed każdym drzewem, na którym był wymalowany znak szlaku, opierał się przednimi łapami o pień i miauczał. Chyba dawał nam do zrozumienia, ze mamy szukać właśnie takiego znaku. Trochę martwiliśmy się, jak sobie poradzi tak daleko od schroniska. Ale, gdy doszliśmy do miejsca, gdzie droga z ubitej przechodziła w cementowe, ażurowe płyty, nasz "przewodnik" miauknął i.... zniknął w mroku. Widocznie doszedł do wniosku, ze dalej dojdziemy już bez przeszkód do centrum Szczyrku.
Niesamowite? Może. Ale prawdziwe. Gdy byliśmy w styczniu na Klimczoku (słynny powrót, gdy wiała Trudzia), nie spotkaliśmy naszego Futrzaka. Może odprowadzał innych turystów?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 W drodze , Blogger